This post is also available in:
English
Spis treści
Cześć! 👋
To już trzecia i ostatnia część mojej relacji z wyprawy do Stanów Zjednoczonych w 2019 roku. Tym razem zabiorę Was w podróż na targi NAB 2019, które były głównym celem mojego wyjazdu, ale nie tylko! W tej części opowiem o naszej trasie przez Dolinę Śmierci, pobycie w Las Vegas oraz o wyjątkowym finale w Los Angeles, gdzie odwiedziliśmy słynne studio Warner Bros.
Wracając do tej retrospekcji z 2019 roku, zaczynamy w Bakersfield, gdzie skończyłem poprzedni wpis. Podróżując przez nowe regiony i odkrywając miejsca, których wcześniej nie miałem okazji zobaczyć, ta część wyjazdu była pełna kontrastów – od pustynnych krajobrazów po hollywoodzki blichtr.
Jeśli ominęły Cię poprzednie części, koniecznie zajrzyj do wpisu o Nowym Jorku 🗽 oraz do drugiej części o Kalifornii 🌉. Oba pełne są ciekawych miejsc i wspomnień!
Zapraszam do dalszej lektury i wspólnego odkrywania USA! 🚗
Ciąg dalszy naszej podróży do Las Vegas
Tym razem nasz nocleg w Bakersfield spędziliśmy w Super 8 by Wyndham Bakersfield/Central. Powiem szczerze – był to dość przeciętny motel. W porównaniu do Days Inn & Suites, w którym zatrzymywaliśmy się wcześniej, ten niestety wypadł słabo pod względem czystości. No cóż, czego się spodziewać przy cenie 217 zł za noc? Nie można jednak narzekać, bo na tym etapie liczył się dla nas głównie dach nad głową.
Śniadanie? Kontynentalne w pełnym tego słowa znaczeniu – tosty, dżem z najniższej półki, może jakaś kawa. Zdecydowanie nie była to uczta, ale wystarczyło, by ruszyć w dalszą drogę.
Wyjechaliśmy wcześnie rano, gotowi na kolejny etap – Dolina Śmierci czekała na nas z całym swoim nietypowym pięknem i unikalnym klimatem. 🚗🌵
Death Valley
Kiedy wyruszaliśmy w stronę Doliny Śmierci, wiedzieliśmy, że czeka nas zupełnie inny świat – poważny, pustynny krajobraz i jedno z najbardziej ekstremalnych miejsc na Ziemi. Jednak zanim do niej dotarliśmy, musieliśmy się dobrze przygotować.
Przede wszystkim – brak zasięgu. W tym rejonie dostępna jest jedynie podstawowa sieć 2G, wykorzystywana wyłącznie do celów ratunkowych. Jeśli coś się wydarzy, telefon ma szansę połączyć się z odpowiednimi służbami, ale na przeglądanie internetu czy dzwonienie do znajomych nie ma co liczyć. Dlatego przed wjazdem do Doliny śmierci warto sprawdzić mapę, a najlepiej pobrać ją offline.
👉 Więcej informacji na temat Death Valley przeczytasz na oficjalnej stronie.
(Nie)mądra decyzja paliwowa
Najważniejsza rada: zatankujcie samochód przed wjazdem na teren parku. Nawet jeśli wydaje Wam się, że pół baku to wystarczająco, nie ryzykujcie. Przed wjazdem do Doliny Śmierci popełniliśmy klasyczny błąd, który, jak się później okazało, mógł nas sporo kosztować. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej przed parkiem i… zatankowaliśmy tylko połowę baku. Dlaczego? Bo paliwo było drogie, a my pomyśleliśmy, że „na pewno nam wystarczy”.
Nie analizujcie tego zbyt długo – sami już po kilku godzinach wiedzieliśmy, że to nie była najmądrzejsza decyzja. Wydawało się, że pół baku spokojnie wystarczy, ale Dolina Śmierci to miejsce, które potrafi szybko zweryfikować takie założenia.
Ale o tym, jak się skończyła ta przygoda, opowiem już za chwilę… 😅
Droga 190 w pobliżu Keelera
W pobliżu miejscowości Keeler, niedaleko drogi 190 prowadzącej do Doliny Śmierci, zaczęła się prawdziwa przygoda. To właśnie tutaj krajobraz zaczął się zmieniać w coś, co trudno opisać słowami. Wokół nas rozpościerały się ogromne, płaskie połacie ziemi pokryte białą solą – pozostałość po jeziorze Owens, niegdyś pełnym wody, a dziś przypominającym pustynne cmentarzysko.
Miejsce to emanuje spokojem, ale też budzi pewien niepokój. Martwa cisza, brak drzew czy jakichkolwiek oznak życia sprawiają, że człowiek czuje się tu jak na innej planecie. W oddali widać góry pokryte śniegiem, które kontrastują z białym, niemal pustynnym krajobrazem. Całość wygląda, jakby natura postanowiła stworzyć galerię swoich ekstremów – i zrobiła to doskonale.
Rainbow Canyon
Podróż drogą 190 przez Death Valley National Park to była prawdziwa uczta dla oczu. Po drodze mijaliśmy zapierające dech w piersiach widoki, w tym rejon Rainbow Canyon, znany również jako “Star Wars Canyon” ze względu na swój charakterystyczny krajobraz i popularność wśród miłośników lotnictwa wojskowego. Głębokie wąwozy o różnorodnych kolorach, od czerwieni przez szarości aż po piaskowe odcienie, dosłownie przyciągały wzrok.
W miarę jak wspinaliśmy się na kolejne wzniesienia, droga zaczęła coraz bardziej przypominać serpentynę, a każdy zakręt odkrywał nowe pejzaże. Byliśmy zachwyceni kontrastem pomiędzy pustynnym, suchym krajobrazem a skalistymi, wielobarwnymi ścianami kanionu. Widoki przypominały coś, co można zobaczyć w filmach science fiction, ale tutaj były na wyciągnięcie ręki – piękne i majestatyczne.
Badwater Basin
To jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc w Dolinie Śmierci i jednocześnie najniższy punkt Ameryki Północnej, leżący 85,5 metra poniżej poziomu morza. Jest to ogromna, biała, solna równina, która wygląda jak powierzchnia innej planety. Spacer po jej krystalicznych, spękanych solnych strukturach daje niesamowite wrażenie – szczególnie w otoczeniu surowych górskich zboczy, które tworzą spektakularny kontrast.
Temperatury w tym rejonie są ekstremalne, zwłaszcza latem, kiedy może być to jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi. Jednak widok tego pustynnego krajobrazu jest absolutnie wyjątkowy i wart zobaczenia, niezależnie od pory roku. Spacerując, można poczuć, jakby czas się tutaj zatrzymał – tylko cisza i rozległa, niekończąca się przestrzeń.
Paliwo zaczęło nam się kończyć…
Cóż, dotarliśmy do jednego z tych momentów w podróży, które idealnie nadają się do opowiadania później, ale w chwili ich trwania wywołują wyłącznie stres. Paliwo zaczęło nam się kończyć, a stacja paliw za Doliną Śmierci była jeszcze daleko. Nie przeliczyliśmy tego najlepiej – po co tankować do pełna, skoro „na pewno starczy”? No, nie starczyło. Słońce szybko zachodziło, a nas zaczęło ogarniać lekkie przerażenie.
W stresie wyłączyliśmy wszystko, co tylko dało się wyłączyć: klimatyzację, radio – liczyło się każde kilka metrów. W końcu dotarliśmy do stacji paliw, ale… los postanowił zagrać nam na nerwach jeszcze bardziej. Stacja w Shoshone była nieczynna. Dystrybutory działały, ale obsługi brak. Jedyna opcja płatności? Karta. Idealnie, tylko żadna z naszych ośmiu kart nie chciała przejść. Dosłownie żadna! A kolejna stacja? Pahrump, 27 mil dalej.
Nie mieliśmy wyboru – ryzyk fizyk. Ruszyliśmy dalej, jadąc tak ekologicznie, jak tylko się dało, i modląc się, żeby starczyło paliwa. Stres był podwójny, bo wciąż byliśmy w strefie bez zasięgu sieci – nawet tej alarmowej. Dosłownie: ciemno wszędzie, głucho wszędzie.
Kiedy w końcu przekroczyliśmy granicę Nevady i zobaczyliśmy pierwsze światła miasteczka, a tuż obok tanie paliwo, dosłownie poczuliśmy ulgę. Karta w końcu przeszła, a my mieliśmy ochotę uściskać dystrybutor z wdzięczności. Prawie jak objawienie w pustyni i ciemności. Tankujemy pełny bak i jedziemy prosto do zajazdu. Ufff!
Las Vegas
Dojechaliśmy! Zaparkowaliśmy samochód, zrzuciliśmy bagaże w zajeździe i postanowiliśmy wieczorem ruszyć na miasto. Las Vegas nocą to zupełnie inny świat – światła, dźwięki i nieustanny ruch sprawiają, że trudno oderwać wzrok. Znajomy był w Vegas po raz pierwszy, więc jego reakcje były bezcenne – od szeroko otwartych oczu po ciągłe „wow!”. Ja byłem tu już rok wcześniej, więc na mnie to wszystko nie robiło aż takiego wrażenia. Vegas to Vegas – nic się tu nie zmienia. Światła wciąż oślepiają, a gwar miasta tętni całą dobę. 😄
Zakwaterowanie
Podczas naszego pobytu w Las Vegas spaliśmy w La Quinta Inn przy Tropicana Avenue. Cena za trzy noce, od 6 do 9 kwietnia 2019 roku, wynosiła 1617 zł za dwie osoby ze śniadaniem, co, jak na Vegas, było całkiem przyzwoitą kwotą. Zajazd znajdował się w wygodnej lokalizacji – niedaleko słynnego The Strip, ale na tyle daleko, że można było nacieszyć się odrobiną spokoju. Spacer na Strip był wręcz mile widziany – idealna okazja, żeby spalić te wszystkie kalorie, które pochłonęliśmy, jedząc coś na mieście. 😄
Co do samego noclegu – pokój był w porządku, czysty i wygodny. Nic, co by zachwyciło, ale spełnił swoje zadanie. Z perspektywy czasu widzę, że obecne opinie o tym miejscu na Google nie są zbyt zachęcające, ale mogę opisać tylko to, co zastałem wtedy – a wtedy było znośnie. Śniadania były raczej skromne, w typowo kontynentalnym stylu, ale za to parking wliczony w cenę noclegu to spory plus. W Vegas, gdzie parkingi potrafią kosztować fortunę, to naprawdę miłe udogodnienie.
Targi NAB 2019 w Las Vegas
Kolejny dzień w Las Vegas poświęciliśmy w pełni na zwiedzanie NAB Show. Są to jedne z największych na świecie targów branży medialnej, rozrywkowej i technologicznej. NAB (National Association of Broadcasters) to wydarzenie organizowane co roku, które przyciąga dziesiątki tysięcy profesjonalistów z branży – od producentów sprzętu, przez nadawców telewizyjnych i radiowych, aż po twórców treści cyfrowych i filmowych.
To miejsce, gdzie można zobaczyć najnowsze technologie i rozwiązania w takich dziedzinach jak transmisja na żywo, produkcja wideo, postprodukcja, efekty specjalne, VR/AR. W 2019 roku główne tematy obejmowały rozwój technologii wysokiej rozdzielczości, dynamiczny rozwój streamingu online, a także nowoczesne rozwiązania w dziedzinie chmur obliczeniowych, które zaczęły odgrywać coraz większą rolę w produkcji medialnej.
Ciekawym aspektem targów była też obecność licznych wystawców z Chin. W 2019 roku wielu z nich dopiero zaczynało swoją przygodę na globalnym rynku, ale już wtedy można było dostrzec, że mają ogromny potencjał. Dziś wielu z tych producentów wyrosło na poważnych konkurentów dla największych graczy w branży, oferując zaawansowane technologicznie produkty w znacznie bardziej konkurencyjnych cenach.
Los Angeles
Po krótkim czasie spędzonym w Las Vegas, wyruszyliśmy w kierunku Los Angeles, zahaczając po drodze o zaporę Hoovera. To miejsce zrobiło ogromne wrażenie na moim znajomym, który widział ją po raz pierwszy. A ja? No cóż, widziałem już zaporę wcześniej, ale za każdym razem imponuje jej rozmach i monumentalność.
Podczas podróży do Los Angeles spotkało nas coś zupełnie niespodziewanego – burza piaskowa. Wyobraźcie sobie, jak nagle niebo robi się żółto-pomarańczowe, a widoczność drastycznie spada. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego i muszę przyznać, że było to dość surrealistyczne przeżycie.
Kolejnym ciekawym punktem po drodze była stacja paliw, która miała… niezliczoną ilość dystrybutorów. Naprawdę, jeszcze nigdy nie widziałem tak rozbudowanego miejsca do tankowania – coś, co może być uznane za mały symbol drogowego życia Ameryki.
Co do Los Angeles, mieliśmy dość spontaniczne podejście. Nie planowaliśmy szczegółowej listy atrakcji ani napiętego harmonogramu. Chcieliśmy po prostu poczuć klimat miasta i zobaczyć to, co wyda się interesujące w danym momencie. Takie podróżowanie bez presji jest naprawdę świetnym sposobem na odkrywanie nowych miejsc! 😊
Zakwaterowanie
Tym razem nocleg zorganizowaliśmy przez Airbnb – był to mój pierwszy raz z tą platformą, i niestety, trafiłem na naprawdę kiepską opcję. Mieszkanie znajdowało się w Koreatown, w okolicach Wilshire Boulevard, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że standard pozostawia wiele do życzenia. Było dość brudno, aż strach było czegokolwiek dotykać. Dodatkowo właścicielka była wyjątkowo natrętna w komunikacji – ciągle pisała wiadomości, co momentami było wręcz irytujące. Jako osoba raczej zamknięta w kontaktach z obcymi, czułem się tym naprawdę zmęczony. I nie, to nie była natrętność „w stylu flirtu”, po prostu nieustanne pytania i uwagi, które były kompletnie zbędne.
Problemy z parkowaniem? Oczywiście! W okolicy znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem. Na dokładkę, udało mi się zdobyć dwa mandaty za parkowanie – w tym jeden za przekroczenie 20 minut w opłaconym parkometrze. No cóż, witamy w Los Angeles. 🙃
Jeśli chodzi o sam budynek, to był on niczym wyjęty z polskiej rzeczywistości lat 90., w niekoniecznie najbardziej prestiżowej dzielnicy. Na klatce schodowej widziałem śmieci, które jeden z mieszkańców po prostu tam wyrzucał. A winda? Gdyby ktoś próbował przeprowadzić jej przegląd techniczny w Polsce, definitywnie nie przeszłaby kontroli – jazda nią była niczym w filmie grozy.
Californication
Jedną z rzeczy, które udało się zobaczyć w Los Angeles, były miejsca znane z serialu Californication – jednego z moich ulubionych, z genialnym Davidem Duchovnym w roli głównej. Serial jest pełen charakterystycznych miejscówek z LA, które wręcz zapadają w pamięć, dlatego nie mogłem ich pominąć.
Pierwsze z nich to dom, w którym Hank Moody mieszkał z Karen i Beccą na początku serialu. Znajduje się on przy 26 Brooks Ave w Venice.
Drugie miejsce to dom, do którego Karen przeprowadziła się z nowym partnerem, kiedy Hank musiał pogodzić się z tym, że ich rodzina już nigdy nie będzie taka sama. Znajduje się on w McKinley Ave. Dom, który pojawił się w serialu, jest nowoczesny, z dużymi przeszkleniami. Świetnie pasował do “nowego życia” Karen, które tak bardzo kontrastowało z chaotycznym światem Hanka.
Warner Bros. w Los Angeles
Jedną z bardziej spontanicznych decyzji podczas pobytu w Los Angeles była wizyta na terenie Warner Bros. Studio. Koszt tej atrakcji wyniósł około 300 zł, ale zdecydowanie było warto. Zwiedzanie odbywało się w zorganizowanej grupie, z przewodnikiem, który oprowadzał nas po całym kampusie. Nie było możliwości samodzielnego poruszania się po terenie studia, co akurat w tym przypadku miało sens – studio jest ogromne, a każde miejsce kryje fascynujące historie.
Mieliśmy okazję zobaczyć między innymi rekwizytornię, gdzie przechowywane są przedmioty używane na planach filmowych i telewizyjnych. Dla mnie szczególnie ekscytujący był widok identyfikatorów z mojego ukochanego serialu “Ostry dyżur” – w tym ten należący do postaci Marka Greena.
Przejażdżka „melexem” po kampusie była również świetnym elementem wycieczki. Przewodnik zabrał nas przez sztuczne miasteczko, gdzie kręcono wiele znanych produkcji – od filmów, przez seriale, aż po reklamy. To fascynujące, jak różnorodnie można wykorzystać tę samą przestrzeń w zależności od potrzeby scenariusza. Każdy zakątek miasteczka miał swoje historie.
Studio, gdzie nagrywano “The Big Bang Theory” było jednym z punktów programu. Co prawda, nie mogliśmy robić zdjęć w środku, ale możliwość zobaczenia tego kultowego miejsca na żywo, tuż przed jego rozebraniem, była czymś wyjątkowym.
👉 Więcej informacji znajdziesz na oficjalnej stronie Warner Bros. Studio Tour.
Conan Australia
Nagranie programu Conana było interesującym i zupełnie niespodziewanym dodatkiem do naszej wizyty. Po zakończeniu wycieczki jeden z pracowników Warner Bros zaproponował chętnym udział w nagraniu śmiechów i oklasków do odcinka, który był już zmontowany i przygotowany do emisji. Była to dla mnie zupełnie nowa i ciekawa perspektywa – jak wygląda proces “dodawania” reakcji publiczności do programu.
Na początku pojawił się wodzirej, który rozgrzewał publiczność, wprowadzając pozytywną energię żartami i krótkimi interakcjami. Następnie sam Conan dołączył do publiczności, opowiadając kilka anegdot i podtrzymując świetny nastrój. Sama rejestracja oklasków i śmiechów była przeprowadzona w kilku podejściach, aby twórcy mieli z czego wybierać. Choć początkowo myślałem, że będzie to nużące, całość okazała się zaskakująco angażująca.
Podsumowanie i powrót do Polski
Podróż dobiegła końca, a ja musiałem wracać do Polski. Znajomy został w Los Angeles z naszym kumplem, z którym rozdzieliliśmy się w San Francisco – mieli jeszcze trochę czasu na dalsze zwiedzanie. Ja natomiast, niestety, miałem już obowiązki zawodowe i musiałem wracać do pracy w telewizji. Samochód odstawiłem bez problemu do wypożyczalni, a lot z LAX do Warszawy naszymi liniami LOT przebiegł bez żadnych opóźnień – tym razem obyło się bez stresu związanego z pośpiechem. 😊
Jak podsumować ten wyjazd?
Był intensywny i pełen wrażeń. Udało mi się zobaczyć naprawdę sporo – od słynnych parków narodowych, przez tętniące życiem miasta, aż po klimatyczne zakątki, które pozwalały na chwilę oddechu. Mimo to, mam wrażenie, że Stany Zjednoczone wciąż kryją przede mną mnóstwo miejsc wartych odkrycia. Ale przyznaję – wyjazd wymagał sporej logistyki, a korki w Los Angeles potrafią zmęczyć nawet najbardziej wytrwałych podróżników.
Co zwróciło moją uwagę, to zauważalny wzrost liczby osób bezdomnych, szczególnie w dużych miastach jak San Francisco czy Los Angeles. To smutny obraz kontrastujący z widokami znanymi z hollywoodzkich filmów. Problemy społeczne, które kiedyś wydawały się odległe, teraz są coraz bardziej widoczne, co pokazuje, że USA zmierzają w trudnym kierunku.
Patrząc na to z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy Stany Zjednoczone to dziś miejsce, które bym wybrał na kolejną podróż. Może wolę miejsca, które są bardziej przyjazne pod względem bezpieczeństwa, organizacji czy nawet przystępności cenowej. Waluta i koszty życia w USA również nie są zbyt łaskawe dla podróżnych z Europy. Mimo wszystko, wyjazd był świetnym doświadczeniem, które na pewno zapamiętam na długo – zarówno z jego blaskami, jak i cieniami.