This post is also available in:
English
Spis treści
Cześć! 👋
Podczas naszej podróży do Tajlandii ogarnęliśmy bilety tak, żeby po drodze coś jeszcze zobaczyć. W drodze tam mieliśmy szybki przystanek w Chengdu, a wracając – zahaczyliśmy na jeden dzień o Szanghaj. Skoro już lecieliśmy z Air China, to czemu nie spróbować jeszcze jednego chińskiego miasta?
Byliśmy ciekawi, czy Szanghaj też będzie taki dynamiczny, czy może zupełnie inny niż Chengdu. Niestety, jak to z naszymi stopoverami bywa – znowu pochmurno. Wietnam → Turcja → Polska? W Stambule deszcz. Teraz Chiny? Zgadnijcie – szaro i mglisto! 😅 Chyba mamy jakąś pogodową klątwę.
Gdzie znajduje się Szanghaj?
Szanghaj leży we wschodnich Chinach, tuż przy ujściu rzeki Jangcy do Morza Wschodniochińskiego. To ogromne, nowoczesne miasto i jedno z najważniejszych centrów gospodarczych całych Chin. Mówiąc prościej – jeśli patrzysz na mapę, to Szanghaj znajduje się mniej więcej naprzeciwko Tajwanu, tylko na kontynencie.
Miasto jest podzielone m.in. na dwie główne części:
- 👉 Puxi – bardziej klasyczny, z kolonialną zabudową i popularnym Bundem,
- 👉 Pudong – nowoczesny, z futurystycznymi wieżowcami jak Shanghai Tower czy Oriental Pearl Tower.
Położenie Szanghaju sprawia, że to idealne miejsce na krótki stopover – loty z Europy do Azji często właśnie tutaj mają przesiadki. No i przy okazji można złapać pierwsze wrażenie z Chin, nawet jeśli tylko na jeden dzień.
Wyruszamy z Tajlandii do Chin
Podboje Tajlandii na ten moment uznajemy za zakończone – spędziliśmy tam prawie miesiąc, co jak dla nas było idealnym czasem. Połowę tego okresu spędziliśmy na Phuket, a drugą połowę w Chiang Mai. To był też dobry moment, żeby zweryfikować, jak Tajlandia wygląda w czasach postpandemicznych.
Na Phuket osobiście byłem już w 2021 roku, w ramach programu Phuket Sandbox – wtedy wszystko było jeszcze mocno pandemiczne. W Chiang Mai z kolei byłem rok później, w 2022. Teraz mogliśmy wrócić tam razem i zobaczyć, jak się to wszystko pozmieniało.
Jeśli chcesz przeczytać nasze najnowsze wpisy, kliknij poniżej:
- 👉 Phuket
- 👉 Chiang Mai
Chiang Mai – Bangkok Suvarnabhumi
Jeszcze zanim kupiliśmy bilety, sporo kombinowaliśmy, jak zorganizować powrót z Tajlandii do Europy bez wydawania miliona monet. Niestety – próby ogarnięcia biletu z powrotem z Chiang Mai w jednej rezerwacji kończyły się jakimś kosmicznym cennikiem. Finalnie padło na lot powrotny z Bangkoku z Air China, a z Chiang Mai do Bangkoku dolecieliśmy THAI Airways.
Jak oceniamy lot lokalny z narodowym przewoźnikiem? No średnio. Samolot ciasny, a w środku unosił się jakiś dziwny zapach, który ciężko było zignorować. Serio – więcej przestrzeni mamy w Wizz Air, a to już coś mówi. Siedzenia były wygodne, ale jak co chwilę zaczepiasz kolanami o poprzedni rząd, to komfort raczej symboliczny. Na szczęście lot trwał tylko godzinę, więc dało się przeżyć.
Bagaże zostawiliśmy na lotnisku – i tu mały tip: są dwa miejsca, gdzie można je przechować. Jedno „oficjalne”, oznaczone przez operatora lotniska, znajduje się na poziomie przylotów i kosztuje jakieś 30 zł za sztukę. Ale jak się przejdzie kawałek dalej (na poziom metra, wystarczy zjechać schodami ruchomymi w dół), to można zostawić bagaż za połowę tej ceny.
Zostawiliśmy graty, wyskoczyliśmy coś zjeść na mieście, ogarnęliśmy małe zakupy, a potem wróciliśmy na lotnisko. Przepakowanie, szybkie przebranie się i czekamy.
Wylot z Tajlandii
Nasz lot do Szanghaju miał być opóźniony o godzinę – tak przynajmniej pokazywał system. W praktyce było tylko jakieś 20 minut poślizgu. I jeszcze jedno – udało nam się zdobyć dwie wejściówki do saloniku biznesowego. Stwierdziliśmy, że nie ma co ich wykorzystywać w Bangkoku – lepiej zostawić sobie ten komfortowy akcent na długi postój w Szanghaju, bo lot do Mediolanu mieliśmy dopiero w środku nocy, bliżej 2:00.
Przelot samolotem
Sam lot do Chin przebiegł całkiem gładko, ale byliśmy już naprawdę wykończeni. Próbowaliśmy trochę pospać w samolocie, ale wiadomo jak to jest – niby człowiek zamyka oczy, ale i tak co chwilę się budzi, przewraca z boku na bok i ogólnie średnio z tego spania coś wychodzi.
W pewnym momencie dostaliśmy posiłek – w sumie nie wiemy, czy to miało być śniadanie, kolacja, czy może „nocny przerywnik na jedzenie”, ale… dało się zjeść. Mieliśmy zaznaczoną dietę bez laktozy i niskokaloryczną, więc nie było jakiejś tragedii. Wszystko wyglądało w miarę normalnie, a i smakowo dało radę – jak na lotnicze standardy, to nawet okej.
Odprawa paszportowa w Szanghaju
Lotnisko w Szanghaju to nie przelewki – w porównaniu do warszawskiego Okęcia to po prostu moloch. Wszystko tu jest większe, bardziej rozciągnięte i trochę przytłaczające, zwłaszcza jak człowiek jest zmęczony po nocnym locie.
Po drodze do kontroli paszportowej trafiliśmy na stanowiska do samodzielnego rejestrowania odcisków palców – teoretycznie fajny pomysł, ale w praktyce… z jakichś dziesięciu urządzeń działały może trzy. A nawet jak działały, to czasem pobierały odciski, a czasem nie. Trochę chaosu, zero komunikatów. Finalnie odpuściliśmy i tak, bo okazało się, że przy sprawdzaniu paszportu funkcjonariusze i tak proszą o odciski – więc cały ten samodzielny proces był zbędny.
No i jeszcze jedna rzecz – po przylocie trzeba ręcznie wypełnić kartkę z danymi. Tak, kartkę. W 2025 roku. 😉
Zakwaterowanie
No i dochodzimy do prawdziwej perełki tego wpisu – czyli rezerwacji noclegu z Air China. W teorii wszystko brzmi fajnie: darmowy hotel w ramach stopoveru. W praktyce? Istna proteza XXI wieku.
W Chengdu w ogóle nie udało nam się z tego skorzystać – i całe szczęście, bo hotel był totalnie poza miastem, co tylko utrudniłoby zwiedzanie. Ale w Szanghaju postanowiliśmy zawalczyć. Przez telefon się nie dało, więc wypełniliśmy wszystko samodzielnie. Oczywiście formularz nie chciał przejść z danymi dwóch osób, więc musiałem wpisać tylko siebie. Hotelu nie wybierasz – system przydziela losowo jakiś obiekt. Potwierdzenie przychodzi SMS-em, więc jakbyś je zgubił… no to powodzenia, bo nie da się tego nigdzie później podejrzeć.
Cały proces rezerwacji przez Air China to dramat. Zero porównania do Turkish Airlines czy Qatar Airways – tam wszystko działa sprawnie, a tu jakby ktoś robił stronę w latach 90.
Teoria vs. Rzeczywistość
Dostaliśmy adres hotelu. Google Maps – jest. Apple Maps – nie ma. Hmm. Dobra, sprawdzamy, gdzie wysiąść z metra, idziemy z buta do wskazanej lokalizacji… a tam? No cóż, hotel nie istnieje. XD
Na szczęście przypadkiem spotkaliśmy kogoś, kto próbował nam pomóc. Angielski w Chinach praktycznie nie istnieje, więc DeepL i Google Translator wjechały do akcji. Okazało się, że lokalizacja hotelu na mapie była totalnie zła – ktoś randomowy ustawił pinezkę gdzie popadnie. Hotel znajdował się półtora kilometra dalej. Zmęczeni jak diabli, wzywamy DiDi i podjeżdżamy.
I faktycznie – hotel istnieje. Co prawda na budynku nazywa się zupełnie inaczej, a właściwa nazwa widnieje na malutkiej karteczce w środku, ale hej – sukces.
Sam pokój? No cóż… delikatnie mówiąc: porażka. Okno nieszczelne, zimno jak w lodówce. Klimatyzacja miała tryb ogrzewania, ale oczywiście nie działał. Spaliśmy (a raczej drzemaliśmy kilka godzin) w ubraniach, zawinięci w grubą kołdrę i dalej było nam zimno. Obsługa? Pani z recepcji znała jedno słowo po angielsku – „hello”. Na więcej nie było co liczyć.
Jedyny plus całej tej sytuacji to transport z hotelu na lotnisko. Poza tym – słabe 3 gwiazdki na poziomie „byle przetrwać”. Ogólnie? Nie polecamy, ale fajnie było przeżyć taką przygodę… raz.
Wizy i dokumenty
Przy przesiadkach w innych krajach zawsze warto wcześniej sprawdzić, czy nie potrzeba jakiejś wizy albo czy nie ma dziwnych wymagań tranzytowych. Bo inaczej zamiast spokojnie iść na kolejny samolot, można utknąć w papierologii i niepotrzebnym stresie.
Na szczęście tym razem wszystko było dość proste. W 2024 i 2025 roku obywatele Polski (i kilku innych krajów) mogą wjechać do Chin bez wizy na maksymalnie 15 dni – pod warunkiem, że to podróż turystyczna, biznesowa albo tranzyt. Także na jednodniowy stopover Szanghaj jak znalazł.
Jeśli ktoś planuje zostać w Chinach dłużej, to wtedy trzeba już ogarnąć wizę wcześniej – online się nie da, trzeba jechać osobiście do centrum wizowego lub ambasady.
Warunki drogowe
Jeśli ktoś myśli o wynajęciu auta w Chinach – od razu mówimy: nie ma tak łatwo. Międzynarodowe prawo jazdy nie jest tam honorowane, więc żeby legalnie prowadzić samochód, trzeba mieć chińskie prawo jazdy.
My o wynajmie nawet nie myśleliśmy, bo przy jednodniowym stopoverze to totalnie nie ma sensu – metro i tak załatwia wszystko. Ale warto wiedzieć, że chińskie prawo drogowe dość mocno chroni pieszych i rowerzystów… przynajmniej w teorii. W praktyce czytaliśmy, że kierowcy często nie ustępują pierwszeństwa – nawet na przejściach czy przy zielonym świetle. U nas obyło się bez takich akcji – wszędzie, gdzie byliśmy, kierowcy normalnie się zatrzymywali i można było spokojnie przejść.
Na ulicach? Dużo ruchu, ale wszystko działa zaskakująco sprawnie. No i piesi oraz rowery są wszędzie – szczególnie skutery, które pojawiają się dosłownie znikąd, więc trzeba mieć oczy dookoła głowy, szczególnie na przejściach i w bocznych uliczkach.
DiDi
Tak jak wspominaliśmy już przy okazji naszego stopoveru w Chengdu – w Chinach poruszanie się samochodem na własną rękę raczej odpada, więc zostają opcje lokalnego transportu. I tutaj ponownie z pomocą przychodzi DiDi, czyli chiński odpowiednik Ubera.
W Szanghaju też postawiliśmy na tę aplikację – bez zaskoczeń, działała świetnie. Korzystaliśmy z niej tak samo jak wcześniej, czyli przez Alipay. Nie trzeba było się bawić w dodatkowe instalacje, konfiguracje czy inne cuda – wpisujesz adres, zamawiasz auto, płatność leci automatycznie i już. Wszystko z poziomu jednej aplikacji, w języku angielskim, bez potrzeby posiadania lokalnej karty SIM czy chińskiego konta bankowego.
Transport zbiorowy w Szanghaju
W Szanghaju bez problemu można poruszać się transportem publicznym – szczególnie metrem, które jest tutaj naprawdę dobrze rozwinięte. Sieć metra to jedna z największych na świecie – 20 linii, setki stacji, i dojedziesz praktycznie wszędzie, gdzie trzeba.
W teorii mogliśmy przetestować słynny Maglev – czyli pociąg magnetyczny, który pędzi z lotniska Pudong do centrum z prędkością nawet 250 km/h. Ale w praktyce się nie złożyło – pora dnia i lokalizacja hotelu sprawiły, że logistycznie nie miało to większego sensu.
Miasto jest znacznie większe niż Chengdu, więc nie wszędzie opłacało się brać DiDi. Zresztą – czas przejazdu i tak by się pokrywał z tym, co oferowało metro, więc postawiliśmy właśnie na nie. I była to dobra decyzja.
Bilety można kupować w automatach (są w języku angielskim), albo korzystać z AliPay/WeChat Pay. Stacje są oznaczone, pociągi czyste i punktualne.
Komunikacja autobusowa
Z komunikacji autobusowej w Szanghaju sami nie korzystaliśmy, chociaż kilka razy Apple Maps podpowiadało nam, że to może być dobra opcja. I w sumie – nic dziwnego. W mieście działa ogromna sieć autobusowa, która obsługuje zarówno centrum, jak i bardziej oddalone dzielnice.
Jeśli ktoś planuje dłuższy pobyt, zna chiński albo lubi wyzwania, to autobusy mogą być niezłą alternatywą – zwłaszcza do miejsc, do których metro nie dojeżdża.
Karta SIM
Internet w Chinach to temat, który warto ogarnąć wcześniej – zwłaszcza jeśli chcesz się poruszać po mieście, korzystać z tłumacza albo zamawiać DiDi. My już wcześniej korzystaliśmy z eSIM-a od T-SIM.HK i byliśmy zadowoleni, ale tym razem przetestowaliśmy coś nowego – kupiliśmy kartę eSIM bezpośrednio przez AliPay. Wyszło jeszcze taniej, a cały proces trwał może dwie minuty. Za kilka gigabajtów zapłaciliśmy jakieś grosze – może z 6 zł, ale na pewno mniej niż poprzednio (gdzie za 3 GB płaciliśmy 18 zł).
Wielki Chiński Firewall
No i znowu wracamy do klasyki, czyli Wielkiego Chińskiego Firewalla – tematu, który warto ogarnąć jeszcze zanim w ogóle pomyślisz o lądowaniu w Chinach. Serio, to nie żadna legenda. Jak nie przygotujesz się odpowiednio, to nagle możesz zostać w środku Szanghaju bez Google Maps, Facebooka czy nawet… normalnie działającego tłumacza.
W naszym przypadku to nie był pierwszy kontakt z tym wynalazkiem – już przy stopoverze w Chengdu mieliśmy przetestowane rozwiązania i tym razem też wjechaliśmy z gotowym planem. Co ważne – VPN trzeba mieć zainstalowany przed przylotem do Chin. Jak już wylądujesz, może być za późno, bo sklepy z aplikacjami też potrafią nie działać.
Dostęp do nawigacji
Tu zaczyna się klasyczna chińska zabawa w “zgadnij, która aplikacja ci zadziała”. Google Maps? Można od razu zapomnieć – nie ładuje się. Naszym głównym narzędziem był Apple Maps. Pozwala na wyszukiwanie połączeń w komunikacji miejskiej – ale tylko jak jesteś na terenie Chin.
Jeśli ktoś naprawdę chce dokładnych informacji o trasach pieszych, komunikacji miejskiej czy układzie ulic, to Baidu Maps będzie najbardziej precyzyjne. Problem? Całość po chińsku – ani słowa po angielsku.
Jest jeszcze opcja z aplikacją Amap (Gaode Maps) – lokalna alternatywa dla Baidu, też bardzo dokładna, ale również w całości po chińsku. Mimo to, niektórzy podróżnicy twierdzą, że jest odrobinę bardziej przyjazna w obsłudze.
Dla tych, którzy chcą coś prostszego i niekoniecznie lokalnego, można rozważyć Maps.me – działa offline, więc nie potrzeba internetu. Choć nie zawsze pokazuje wszystko super dokładnie, to może się przydać jako backup.
Wyżywienie
Tym razem nie było żadnej kulinarnej ekstrawagancji – poszliśmy w proste i bezpieczne opcje. Z jednej strony szkoda, że nie było okazji przetestować jakiejś lokalnej kuchni z prawdziwego zdarzenia, ale z drugiej… czas i zmęczenie zrobiły swoje.
Na późne śniadanie wpadł klasyk – McDonald’s. I szczerze? Było taniej niż w Polsce. Dwa zestawy śniadaniowe kosztowały nas jakieś 33 złote. Klimat znajomy, bez zaskoczeń, a przy tym konkret przed dalszym błądzeniem po mieście.
Na obiad zrobiliśmy mały upgrade i poszliśmy do Shake Shack. Burgery jak to burgery – dobrze znane, smaczne i w cenie, która nas nie zabiła. W sumie zaskakujące było to, że jedzenie typu fast food w Chinach nie jest wcale takie drogie, jak można by się spodziewać.
Kawa? No to już inna bajka. Starbucks z cenami jak z górnej półki. Niby wszystko smakuje tak samo jak wszędzie indziej, ale przy płaceniu człowiek zaczyna się zastanawiać, czy na pewno aż tak bardzo potrzebuje tej kawy. 😉
Po drodze trafiliśmy też na jakiś uliczny street food – nic wielkiego, ale fajna przekąska na szybko, płaciliśmy oczywiście przez AliPay. I to chyba był jedyny bardziej „lokalny” moment, jeśli chodzi o jedzenie.
Czy żałujemy, że nie jedliśmy nic typowo chińskiego? Trochę tak. Ale mając na głowie hotel, komunikację, zmęczenie i brak czasu, wygrała opcja „znajome i szybkie”. Na głodniaka nikt przecież świata nie zwiedza.
Kantor czy bankomat?
Podróżując gdziekolwiek, człowiek zazwyczaj zastanawia się, czy lepiej wymienić gotówkę w kantorze, czy skorzystać z bankomatu na miejscu. Jednak w Państwie Środka sytuacja wygląda nieco inaczej. Gotówka powoli odchodzi do lamusa, a płatności mobilne zdominowały codzienne transakcje.
W Chinach królują aplikacje takie jak Alipay i WeChat Pay, które umożliwiają szybkie i wygodne płatności za pomocą kodów QR. Od zakupów w sklepach, przez bilety na metro – wszędzie wystarczy zeskanować kod i zatwierdzić płatność. Co istotne, obie aplikacje umożliwiają teraz zagranicznym użytkownikom dodanie międzynarodowych kart kredytowych, takich jak Visa czy Master Card, co znacznie ułatwia korzystanie z nich podczas krótkich wizyt.
Bankomaty są dostępne w większych miastach, ale nie wszystkie obsługują zagraniczne karty. Należy szukać tych z logo Visa lub Master Card.
Klimat i warunki pogodowe
W naszym przypadku Szanghaj przywitał nas klasycznie po chińsku – nisko zawieszone chmury, mżawka, chłód i ogólna szarówa. Taki zestawik zaserwował nam marzec 2025 roku. I choć nie była to najgorsza pogoda świata, to daleko jej było do tego, co człowiek sobie wyobraża, planując azjatycką przygodę.
Ale ogólnie rzecz biorąc, Szanghaj ma klimat subtropikalny – czyli taki miks czterech wyraźnych pór roku, tylko że z twistem. Lato? Gorące, duszne, potrafi dać w kość. Wilgotność powietrza wysoka, temperatury spokojnie przekraczają 30°C, a do tego dochodzą nagłe ulewy i burze, które potrafią zaskoczyć znikąd. Szczyt lata, czyli lipiec i sierpień, to często ciężki czas na zwiedzanie – można się zagotować, zanim się człowiek obejrzy.
Zima z kolei bywa chłodna, choć niekoniecznie mroźna – rzadko spada poniżej zera, ale przy dużej wilgotności odczuwalna temperatura potrafi być dość nieprzyjemna. Śnieg? Teoretycznie możliwy, ale bardzo rzadki. Raczej pochmurno, dość szaro, czasem wietrznie – nic, co zachęca do długich spacerów.
Wiosna i jesień to podobno najlepsze momenty na wizytę. Kwiecień i maj, a potem wrzesień i październik, oferują przyjemne temperatury, mniej deszczu i więcej słońca. Wtedy miasto naprawdę żyje i aż chce się chodzić po ulicach, zaglądać do parków czy podziwiać panoramę z Pudongu. Szkoda tylko, że my akurat wstrzeliliśmy się w sam środek tej szarej, przejściowej fazy – no ale jak to się mówi, nie można mieć wszystkiego. 😄
Bezpieczeństwo
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to Szanghaj naprawdę zrobił na nas dobre wrażenie. Nie było żadnego momentu, w którym czulibyśmy się nieswojo czy zagrożeni – ani w metrze, ani na ulicy, ani wieczorem. Miasto wydaje się dobrze zorganizowane, spokojne, a ludzie są raczej zajęci swoimi sprawami, niż zaczepianiem turystów.
Co rzuca się w oczy – kontrole bezpieczeństwa. Serio, są wszędzie. Wchodzisz do metra? Najpierw prześwietlenie bagażu. Plecak, torba, wszystko musi iść przez skaner. Trochę to męczące, zwłaszcza jak masz dużo gratów i co chwilę musisz je zdejmować i zakładać z powrotem. Ale z drugiej strony – chyba po prostu taki standard w Chinach. Na lotnisku to samo, ale tam akurat tego się człowiek spodziewa.
Zresztą, te kontrole są prowadzone bardzo sprawnie – nikt cię nie zatrzymuje bez powodu, nikt nie robi problemów. Po prostu skanują, machają ręką i idziesz dalej. Raczej chodzi o prewencję niż szukanie dziury w całym.
Czy widzieliśmy jakieś podejrzane sytuacje albo coś, co by nas zaniepokoiło? Nic z tych rzeczy. Było spokojnie, czysto i przewidywalnie – a to w podróży naprawdę spora zaleta. Można po prostu skupić się na tym, żeby coś zobaczyć, a nie rozglądać się, czy ktoś przypadkiem nie czyha na twój telefon.
Miejsca, które udało się zobaczyć w Szanghaju
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Po przylocie padliśmy jak muchy i obudziliśmy się dopiero koło 13:00. Do tego pogoda nie zachęcała do wielkich eksploracji – mgła, wilgoć i szarość w pakiecie. Więc nie będziemy tutaj udawać, że zrobiliśmy tysiąc kroków po wszystkich atrakcjach. Po prostu ruszyliśmy na mały spacer i zobaczyliśmy to, co było w zasięgu sił, czasu i widoczności.
Zaczęliśmy od Oriental Pearl Tower – może i kultowy budynek, ale przy tej mgle nie było sensu wjeżdżać na górę. Nawet z dołu ledwo go było widać. Inne wieżowce, jak Jin Mao Tower czy Shanghai Tower, też grały z nami w chowanego – raz widoczne, raz znikające w chmurach. Taka klasyczna szanghajska panorama, tylko w wersji domyślnie zamglonej.
Po tej lekko rozczarowującej panoramie podjechaliśmy do Yuyuan Old Street – i tutaj zrobiło się trochę ciekawiej. Miejsce zdecydowanie bardziej turystyczne, ale nadal nie w sensie „pełno Europejczyków i selfie-sticków”. Większość turystów to Azjaci. Była nawet zabawna sytuacja, kiedy jakaś pani z Chin poprosiła Jadzię o wspólne zdjęcie – zero wspólnego języka, ale entuzjazm był. 😂
Na koniec podjechaliśmy jeszcze w okolice People’s Park, żeby zobaczyć fragment centrum miasta. Tam już bardziej widać było, że Szanghaj to gigantyczna metropolia – duże ulice, ogromne budynki, konkretna przestrzeń. I właśnie wtedy dotarło do nas, że to miasto ma naprawdę sporo do zaoferowania – tylko potrzeba na nie więcej niż kilka godzin i pogody lepszej niż “mgła z opcją mżawki”.
Podsumowanie
Jakby to ująć… Szanghaj zostawił nam niedosyt. Trochę przez pogodę, trochę przez krótki czas, ale zdecydowanie czujemy, że chcielibyśmy tu wrócić. I to najlepiej w lepszych warunkach atmosferycznych, bo oglądanie miasta przez szary filtr mgły nie jest tym, co sobie człowiek wyobrażał.
Mimo że udało nam się zobaczyć tylko fragment, już wiemy, że lista rzeczy, które chcielibyśmy tu jeszcze zobaczyć, jest znacznie dłuższa. Mamy też gdzieś w głowie tę szaloną wizję: wyprawa motocyklowa do Chin. Brzmi nierealnie, bo temat dokumentów, prawa jazdy i całej logistyki to level hard – ale kto wie? Może kiedyś.
Zdecydowanie ograniczeniem jest brak możliwości samodzielnego prowadzenia pojazdów. Przy krótkich stopach jak ten, nie ma to większego znaczenia, ale przy dłuższym pobycie wymusza to kombinowanie – czy to z transportem publicznym, czy zorganizowanymi wycieczkami.
Zaskakujące było też to, jak mało widzieliśmy Europejczyków. W wielu miejscach czuliśmy się jak lekkie urozmaicenie krajobrazu – w stylu „O, obcokrajowcy!”. Co prawda nie aż tak jak w egipskim Kairze, gdzie lokalni serio potrafią się gapić, bo większość turystów i tak siedzi tylko w Hurghadzie, ale mimo wszystko – Szanghaj to nie Bangkok czy Dubaj, gdzie co drugi przechodzień to turysta z Europy.
Powrót do Polski
No i na koniec – powrót. I powiedzmy sobie szczerze: raczej nie zrobimy już takiego miksu lotniczo-czasowego drugi raz. Rozciągnięte to wszystko w czasie, męczące i zwyczajnie nieprzyjemne.
Najpierw lot z Szanghaju do Mediolanu Malpensa. Później przesiadka na Wizz Aira z Bergamo do Warszawy. Brzmi może nieźle, ale w praktyce to była orka. Lotnisko w Szanghaju przy wylocie to dramat – kontrola bezpieczeństwa wyglądała jakby nikt tam nigdy nie pomyślał o przepustowości. Mało miejsca, długie kolejki, a przy tym totalny hard check każdego plecaka, butelki, kabla, wszystkiego. Nie mówię, że przesadna dokładność to coś złego – tylko, że było to po prostu źle zorganizowane.
Po kontroli poszliśmy do saloniku Juneyao Air, bo mieliśmy dostęp dzięki karcie. Było całkiem okej, ale niestety – mimo że salonik miał miejsca do leżenia, nie pozwolono nam się położyć, bo nie lecieliśmy ich linią. Szkoda, bo przy locie o drugiej w nocy krótka drzemka byłaby złotem.
Sam lot? Tragedia kulinarna. Oboje dostaliśmy jakąś bezsmakową ryżową papkę. Niby dieta bezlaktozowa, ale przecież można zrobić coś, co da się zjeść z przyjemnością. Śniadanie równie okropne. Już lepiej było nic nie jeść.
Wylądowaliśmy w Malpensa, a potem musieliśmy przemieścić się na lot z Bergamo. I tu kolejny problem – Mediolan ma trzy lotniska (Malpensa, Linate, Bergamo), ale każde z nich leży w innej części regionu. Między Malpensą, a Bergamo to nie jest jakiś szybki transfer – to godzina jazdy autobusem, w zatłoczonym, dusznym busie, z całym bagażem i brakiem sił. Godzina oczywiście do Milano Centrale. Potem druga godzina do Bergamo 😉
Jakby tego było mało – walizka Jadzi dojechała do Warszawy uszkodzona. Trzeba było później jeszcze załatwiać zgłoszenie i formularze do odszkodowania. Taki bonus na koniec.