USA, Las Vegas Article cover USA, Las Vegas Article cover

Stany Zjednoczone – Pierwsza daleka podróż, targi NAB 2018

Pierwsza daleka podróż do USA na targi NAB 2018. Wspomnienia z wizyty w Los Angeles i Las Vegas pełne nowych doświadczeń!

This post is also available in: Language: EnglishEnglish

Spis treści

Cześć! 👋

To jeden z kolejnych wpisów, w których dzielę się swoimi podróżniczymi przygodami. Tym razem zabieram Was do Stanów Zjednoczonych – kraju, który dla wielu uchodzi za symbol spełnienia marzeń, tzw. American Dream. Ale czy rzeczywiście zawsze tak jest? Moja wyprawa miała miejsce w kwietniu 2018 roku i była związana z udziałem w targach NAB, organizowanych w Las Vegas. To wydarzenie przyciąga profesjonalistów z branży medialnej i technologicznej z całego świata.

Wyjazd nie był zbyt długi – łącznie spędziłem w Stanach jakieś osiem dni. Mimo ograniczonego czasu udało się odwiedzić dwa ikoniczne miasta: Los Angeles i Las Vegas. Każde z nich miało swój niepowtarzalny klimat, który na długo pozostał w mojej pamięci. To była moja pierwsza tak daleka podróż, więc już sama logistyka i emocje związane z wyjazdem stanowiły niemałe wyzwanie.

Czym są targi NAB?

Targi NAB, czyli NAB Show, to jedno z najważniejszych wydarzeń w branży medialnej i technologicznej, odbywające się co roku w Las Vegas. Udział w nich był dla mnie naturalnym wyborem ze względu na moją wcześniejszą pracę w tej branży, gdzie bycie na bieżąco z nowinkami technologicznymi było wręcz obowiązkowe. NAB to okazja, by nie tylko zobaczyć, ale i dotknąć najnowszych rozwiązań, które wyznaczają kierunki rozwoju mediów.

Dla mnie było to świetne uzupełnienie doświadczeń z targów IBC w Amsterdamie, które skupiają się bardziej na perspektywie europejskiej. NAB pozwoliło mi zobaczyć, co dzieje się na rynku amerykańskim – większym, odważniejszym i bardziej zaawansowanym w zakresie technologii. Połączenie tych dwóch perspektyw było niezwykle wartościowe, a samo Las Vegas dodało tej podróży wyjątkowego charakteru.

Jak dostałem się do Stanów Zjednoczonych?

No więc, podróż w tamtym czasie nie była taka prosta, że kupujesz bilet, pakujesz się i już wsiadasz do samolotu. Obecnie wszystko jest znacznie prostsze – ogarniasz ESTA, dostajesz akceptację i możesz lecieć. Wtedy jednak wyglądało to trochę inaczej. Po kolei…

Wiza i wizyta w ambasadzie

W 2018 roku, aby dostać się do Stanów Zjednoczonych, musiałem uzyskać wizę B1/B2. Pierwszym krokiem było wypełnienie elektronicznego formularza DS-160, który zawierał sporo szczegółowych i czasem zaskakujących pytań, takich jak: „Czy kiedykolwiek brałeś udział w działalności terrorystycznej?”.

Następnie opłaciłem rozpatrzenie wniosku – 160 USD. Potwierdzenie płatności było konieczne podczas dalszych etapów.

Kolejnym krokiem była wizyta w ambasadzie USA w Warszawie. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa i chwili oczekiwania miałem rozmowę z konsulem. Pytał o cel podróży, długość pobytu i powiązania z Polską. Po pozytywnej decyzji zostawiłem paszport na wklejenie wizy.

Tydzień później paszport z wizą był już u mnie, a ja mogłem zacząć planować podróż do Stanów Zjednoczonych! 😊

Wylot z Warszawy

Na podróż do Stanów wybrałem Polskie Linie Lotnicze LOT i klasę premium economy. Brzmiało jak niezły luksus, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że drugi raz bym się na to nie skusił. Szkoda kasy, haha!

W tamtym czasie nie można było online zmienić diety na bilecie, więc musiałem osobiście poprosić o posiłki bez laktozy. Całkiem retro, ale na szczęście udało się to załatwić jeszcze na lotnisku.

Dzień wylotu był pełen drobnych „luksusów”. Nadanie bagażu w strefie biznesowej, korzystanie z fast track (czyli szybkie przejście przez kontrolę bezpieczeństwa) i pierwszeństwo wejścia na pokład – wszystko to było dla mnie nowością. W samolocie klasa premium economy miała trochę szersze siedzenia i zasłonkę oddzielającą od „klasy biedaków” (pozdrowienia dla economy!).

Sam lot odbył się na pokładzie Boeinga 787 Dreamliner, co samo w sobie było ekscytujące. Jedzenie? Całkiem spoko, ale najważniejsze było dla mnie samo doświadczenie. To była moja druga podróż samolotem, a pierwsza na taką odległość. Ekscytacja była ogromna – czułem się jak dziecko, które spełnia swoje marzenie o wielkiej wyprawie. 😊

Procedury i odprawa paszportowa

Doleciałem! Wysiadka z samolotu, a ja podekscytowany na maksa – w końcu jestem w Los Angeles! Na zejściu z obszaru dla pasażerów spoza USA od razu rzuciła mi się w oczy ogromna amerykańska flaga. Ten widok tylko podsycał emocje – czułem się, jakbym wszedł na plan filmowy.

Pierwszy etap to stanowisko automatyczne, które przyporządkowało mnie do odpowiedniej kolejki. System wydrukował mi czarno-biały paragon z moją twarzą, z którym udałem się do strażnika granicznego. Rozmowa była typowa: „Jaki jest cel wizyty?”, „Na jak długo przyjeżdżasz?”, „Gdzie się zatrzymasz?”. Po odpowiedziach dostałem upragnioną pieczątkę w paszporcie. Oficjalnie – jestem w USA!

Procedura zajęła trochę czasu, ale przebiegła bez problemów. Na szczęście lotnisko miało darmowe Wi-Fi, więc mogłem szybko poinformować znajomych i rodzinę, że dotarłem cały i zdrowy.

Jet lag dał się we znaki – klasyczny efekt zmiany strefy czasowej. Organizm jeszcze myślał, że jestem w Polsce i powinienem kłaść się spać, a tymczasem w Kalifornii dopiero zaczynał się dzień. Zmęczenie, dezorientacja i ciężka głowa były nieuniknione, ale ekscytacja zbytnio mnie pochłaniała, żeby się tym przejmować. Czas na pierwsze kroki w Ameryce! 🇺🇸 😊

Wynajem samochodu

Miałem już wcześniej zarezerwowany samochód w Alamo, więc po odprawie na lotnisku wsiadłem w shuttle busa, który łączył terminal z parkingiem wypożyczalni. Na miejscu czekała mnie niespodzianka – wszystko było samoobsługowe, choć można było skorzystać z pomocy pracownika.

Największe zaskoczenie? Sam wybierasz sobie auto! Był to mój pierwszy raz z wynajmem samochodu za granicą i nie spodziewałem się, że podejdę na parking, a tam cały rząd pojazdów do wyboru. Mid-size Nissany mnie nie przekonały, ale wtedy zobaczyłem Dodge Chargera. Zapytałem pracownika, czy mogę go wziąć, a on odpowiedział: „Kluczyki są w środku, proszę bardzo”. No to wziąłem! I powiem Wam jedno – jazda nim to była czysta przyjemność.

Przy bramce wyjazdowej sprawdzono moje dane, prawo jazdy i paszport – wszystko się zgadzało, formalności załatwiono szybko. Warto jednak wspomnieć, że miałem wtedy 21 lat, co wiązało się z dodatkową opłatą za wynajem z powodu młodego wieku. Z perspektywy czasu była to dość spora kwota, ale wtedy cieszyłem się, że mogę prowadzić samochód w USA. To było coś! 😊

Prawo jazdy – polskie czy międzynarodowe?

Wielu podróżników zastanawia się, czy można prowadzić samochód w Stanach Zjednoczonych na polskim prawie jazdy. Odpowiedź zależy od stanu. W większości stanów polskie prawo jazdy jest honorowane przez turystów przez okres do 90 dni. Jednak w niektórych stanach, takich jak Teksas czy Floryda, wymagane może być Międzynarodowe Prawo Jazdy (IDP).

Na przykład w Kalifornii polskie prawo jazdy jest akceptowane, co było dla mnie dużym ułatwieniem. Warto jednak pamiętać, że Międzynarodowe Prawo Jazdy to oficjalne tłumaczenie naszego dokumentu na język angielski, które może przydać się w kontaktach z lokalnymi władzami lub wypożyczalniami samochodów.

W moim przypadku posługiwałem się wyłącznie polskim prawem jazdy i nie miałem żadnych problemów. Mimo to, z perspektywy czasu, polecam zaopatrzyć się w Międzynarodowe Prawo Jazdy, które eliminuje potencjalne komplikacje. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym, jak je wyrobić, zajrzyjcie do osobnego wpisu tutaj.

Chyba zabłądziłem…

Czy wspominałem już, jak ważne jest ogarnięcie karty SIM i nawigacji przed wyjazdem? No właśnie… Wyjechałem z parkingu wypożyczalni i totalnie zapomniałem o tych kluczowych sprawach. Bez internetu, bez zapisanych map offline, a co najgorsze – bez zapamiętanego adresu hotelu. Tak, to była jedna z większych głupot, jakie zrobiłem podczas tej podróży.

Krążyłem po ulicach, nie mając pojęcia, gdzie jestem. Zamiast spokojnie trafić do hotelu, znalazłem się w dzielnicy, która z perspektywy czasu nie była najlepszym miejscem na nocne wycieczki. W desperacji wszedłem do sklepu, żeby zapytać o drogę. Problem? Mój angielski wtedy był na poziomie „Kali jeść, Kali pić”. Rozumiałem, co do mnie mówią, ale składanie zdań… cóż, bywało wyzwaniem.

Wtedy przypomniałem sobie o GTA: San Andreas. Serio, krajobrazy i układ dróg wyglądały jak żywcem przeniesione z Los Santos. Kiedy zaczęły pojawiać się góry, w głowie zapaliła mi się lampka: „W grze oznaczało to, że wyjeżdżałem z miasta. Nie, no, niemożliwe, żeby hotel był aż tak daleko!”.

Ostatecznie zatrzymałem się w McDonald’s – wiadomo, mekka darmowego Wi-Fi – i sprawdziłem lokalizację hotelu. Plot twist? Hotel był… dosłownie rzut beretem od lotniska. Tymczasem ja zdążyłem oddalić się od niego o ponad godzinę drogi. Brawo ja. 😂

Los Angeles

W końcu dotarłem do hotelu! Po tym całym błądzeniu, parkowaniu i stresach, jedyne, na co miałem siłę, to rzucić się na łóżko i zasnąć. Następnego dnia, odświeżony i gotowy na przygodę, postanowiłem wykorzystać każdą chwilę, żeby zobaczyć jak najwięcej, mimo że czasu w Los Angeles miałem niewiele.

Zakwaterowanie

Nocleg miałem zarezerwowany w hotelu DoubleTree by Hilton w Culver City, który obecnie działa po prostu pod marką Hilton. Jak na tamte czasy, kiedy nie miałem jeszcze wyrobionych oczekiwań co do standardów hotelowych, miejsce zrobiło na mnie naprawdę dobre wrażenie. Wszystko mi się podobało – no, prawie wszystko. Wyjątkiem był klimatyzator w pokoju, który dawał o sobie znać dziwnymi dźwiękami, co nieco zaburzało nocny spokój.

Czy poleciłbym ten hotel? W sumie czemu nie! Lokalizacja była całkiem niezła, zwłaszcza jeśli chodzi o bliskość do lotniska i łatwy dostęp do głównych tras. Warto jednak pamiętać, że parking był płatny, co może być dodatkowym kosztem, na który warto się przygotować. Poza tym wszystko działało bez zarzutu – wygodne łóżko, czysty pokój i całkiem przyzwoite śniadanie.

Co udało mi się zobaczyć?

Dzień zaczął się dość wcześnie. Wstałem rano pełen energii i planów, po czym wyruszyłem do pobliskiego Best Buy, żeby załatwić kilka spraw. Jak się okazało, 8:30 czy nawet 9:00 to zdecydowanie za wcześnie na otwarcie sklepu – musiałem poczekać do 10:00. Takie tam pierwsze zderzenie z amerykańskim trybem życia. Kiedy w końcu sklep się otworzył, kupiłem kartę SIM, co wtedy kosztowało mnie sporo pieniędzy. Jak na tamte czasy i moje ówczesne doświadczenie w podróżach, było to jedno z tych wydatków, które po prostu trzeba było zaakceptować.

Wyposażony w SIM-kę, wsiadłem do Chargera i wyruszyłem na obserwacje. Już same ulice zrobiły na mnie ogromne wrażenie – szerokie, takie typowo „filmowe”, z palmami w tle. Dosłownie jak spełnienie amerykańskiego snu z filmów, które oglądałem przez lata.

Pierwszy cel? Hollywood. Tam jednak spotkało mnie pewne zaskoczenie – widok bezdomności, który był dość powszechny już wtedy. To nie była ta wymarzona Ameryka, którą sobie wyobrażałem. Coś tam widziałem wcześniej na Instagramie, ale co innego zobaczyć to na własne oczy.

Kolejnym punktem było Santa Monica, jedno z tych miejsc, które kojarzyłem z popkultury. Przejazd wzdłuż wybrzeża i widok słynnego molo – coś pięknego! Po drodze odwiedziłem też inne charakterystyczne miejsca, które natychmiast przywoływały wspomnienia z „GTA: San Andreas”. Jakbym w realnym życiu jechał po mapie Los Santos.

Nie mogło zabraknąć też przejażdżki przez Beverly Hills, gdzie luksus aż bił po oczach. Słynne rezydencje, idealnie przystrzyżone trawniki i ten klimat bogactwa – dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem.

Las Vegas

Mój pobyt w Los Angeles był niestety krótki – zaledwie dwie noce, co zostawiło mi tylko jeden pełny dzień na zwiedzanie. Z perspektywy czasu, zwłaszcza po drugiej podróży do USA w 2019 roku, wiem, że jeden dzień to zdecydowanie za mało na takie miasto jak Los Angeles. Odległości są ogromne, a dojazdy potrafią zająć znacznie więcej czasu niż te 20-30 minut, które często wystarczają w Warszawie. W LA wszystko dzieje się w innej skali.

Po szybkim śniadaniu w hotelu wyruszyłem w stronę Las Vegas. Sama podróż była czymś więcej niż tylko przemieszczeniem się z punktu A do punktu B. Krajobrazy na trasie zapierały dech w piersiach – od miejskich widoków Los Angeles po rozległe pustynie i otwarte przestrzenie, które zdawały się nie mieć końca.

Zakwaterowanie

W Las Vegas postanowiłem zaszaleć i wynająłem pokój w Marriott’s Grand Chateau, który znajduje się dosłownie obok głównej ulicy miasta – Las Vegas Boulevard, znanej wszystkim jako The Strip. Lokalizacja była idealna, bo wszędzie miałem blisko, a jednocześnie hotel znajdował się w nieco spokojniejszym miejscu, co pozwalało odetchnąć od zgiełku kasyn i świateł.

Meldunek przebiegł sprawnie, a kiedy dotarłem do pokoju, byłem pod wrażeniem. Wysokie piętro i widok na panoramę Las Vegas – coś pięknego. Wieczorem miasto wyglądało jak w bajce, z tysiącami neonów i migoczących świateł.

Jedyny minus? Brak śniadania w cenie. Ale szczerze, już sama kwota, którą zapłaciłem za ten pokój, była wystarczająca, żeby nie narzekać na dodatkowe usługi. Mimo wszystko było warto – komfort, widok i lokalizacja wynagrodziły wszystko! 😊

Co udało mi się zobaczyć?

W Las Vegas oczywiście nie mogło zabraknąć spaceru po The Strip, czyli głównej ulicy miasta. To tutaj znajduje się całe to kasynowe szaleństwo, luksusowe hotele, migające neony i tłumy ludzi o każdej porze dnia i nocy. Spacerując, można poczuć tę unikalną energię miasta, które nigdy nie zasypia. Doświadczyłem też przejazdu monorailem, co było szybkim i wygodnym sposobem na przemieszczanie się po tej rozciągniętej metropolii.

Większą część dwóch dni spędziłem jednak na targach NAB, które były głównym celem mojego wyjazdu. Mimo że targi zdominowały mój harmonogram, udało mi się wygospodarować trochę czasu na krótkie wypady. Jednym z nich była wycieczka na Tama Hoovera, monumentalne dzieło inżynierii, które robi ogromne wrażenie. Sama droga do tamy, w otoczeniu pustynnych krajobrazów, była już atrakcją samą w sobie.

Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, że mój plan zwiedzania był trochę chaotyczny. Wszystko odbywało się na zasadzie „co mi wpadnie w oko” i bez większego przygotowania. Było to spontaniczne, co ma swój urok, ale jednocześnie czułem, że mogłem zobaczyć więcej, gdybym lepiej to zaplanował. Niby coś zobaczyłem, ale tak naprawdę – nie do końca. Wniosek na przyszłość? Czasem warto poświęcić chwilę na dokładniejsze przygotowanie! 😊

NAB 2018

Same targi NAB 2018 były głównym celem mojej podróży i, nie ma co ukrywać, ogromnym wydarzeniem. To miejsce, w którym można było zobaczyć najnowsze zdobycze technologii w branży medialnej i nadawczej. 

Stoiska największych producentów robiły ogromne wrażenie. Od zaawansowanych kamer filmowych i telewizyjnych, które potrafią rejestrować obraz w niesamowitej jakości, przez systemy nadawcze, aż po tak zdawałoby się prozaiczne rzeczy jak… kable. Ale uwierzcie mi, dla kogoś, kto pracował w tej branży, nawet kable potrafią być interesujące! Każdy szczegół był dopracowany, a rozwiązania prezentowane na targach miały na celu nie tylko poprawić jakość transmisji, ale też ułatwić codzienną pracę w branży.

Wyżywienie

Jeśli chodzi o jedzenie, to mój wyjazd do USA był zdecydowanie zdominowany przez typowe, tłuste potrawy. Pamiętam, że skusiłem się na McDonald’s – ale muszę przyznać, że smak w tamtym rejonie kompletnie mi nie podszedł. Szczególnie zapadła mi w pamięć sytuacja w McDonaldzie na Santa Monica w Los Angeles, gdzie… nie miałem zasięgu sieci komórkowej. Do tego dziwne towarzystwo – sporo bezdomnych osób w środku, co tworzyło trochę specyficzny klimat.

Oprócz fast foodów spróbowałem też burgerów w lokalnych knajpkach i pizzy. Niestety, ani jedno, ani drugie nie powaliło mnie na kolana. Burgery były przeciętne, a pizza, nawet w Pizza Hut, zupełnie nie przypadła mi do gustu. To nie było jedzenie, które mógłbym wspominać z zachwytem, choć przyznaję, że wtedy podchodziłem do tego na luzie – ot, coś na szybko, żeby się najeść i jechać dalej.

Bezpieczeństwo

Bezpieczeństwo było jednym z tematów, które często przewijały się w mojej głowie podczas podróży do USA. Nie wszędzie czułem się komfortowo, bo momentami miałem wrażenie, że jestem świadkiem takiej „wolnej Amerykanki” – tej surowej i mniej idealistycznej wersji Stanów, która nie pasowała do obrazków z filmów.

W Los Angeles szczególnie rzucała się w oczy bezdomność. Ludzie koczujący na chodnikach czy w parkach sprawiali, że atmosfera bywała napięta. W Las Vegas z kolei główna ulica, The Strip, była pełna ludzi i neonów, co dawało poczucie bezpieczeństwa. Jednak wystarczyło oddalić się o kilka przecznic, żeby znaleźć się w miejscach o zupełnie innym klimacie – cichszych, mniej przyjaznych, gdzie spotkani ludzie potrafili wzbudzać mieszane odczucia.

Jedną z rzeczy, która wpływała na moje postrzeganie bezpieczeństwa, była świadomość, jak łatwo dostępna jest broń w Stanach. Nawet proste sytuacje, jak wejście w nieznaną uliczkę, mogły budzić pytania, czy na pewno dobrze robię. Mimo tego nigdy nie zdarzyło mi się nic niebezpiecznego – być może dzięki zdrowemu rozsądkowi i odrobinie szczęścia.

Powrót do Polski

Powrót rozpocząłem w Las Vegas, gdzie oddałem samochód w wypożyczalni. Mój plan obejmował lot z lotniska McCarran w Las Vegas do Los Angeles, a stamtąd bezpośrednio do Polski. I tutaj zaczyna się historia, która pokazuje, jak kluczowe jest odpowiednie planowanie przesiadek, szczególnie jeśli korzysta się z różnych przewoźników.

Jako niedoświadczony podróżnik byłem przekonany, że mogę nadać bagaż od razu do Polski już w Las Vegas. Nic bardziej mylnego – musiałem odebrać go w Los Angeles i ponownie nadać na międzynarodowy lot. Niestety czas na przesiadkę okazał się o wiele za krótki.

Lotnisko w Las Vegas działało jak dobrze naoliwiona maszyna – szybkie odprawy, brak problemów. Ale po lądowaniu w Los Angeles zaczęły się schody. Odległość między terminalem lokalnym a międzynarodowym była znacznie większa, niż przypuszczałem. Jakby tego było mało, w ferworze przesiadki… zapomniałem odebrać swoją walizkę z karuzeli! Dopiero w drodze do kolejnego terminala dotarło do mnie, że bagaż został w miejscu odbioru. Z językiem na brodzie wróciłem po niego, modląc się, żeby nadal tam był. Na szczęście udało się go złapać.

Kiedy już dotarłem do terminala międzynarodowego, czekała mnie kolejna runda sprintu. Do stanowiska LOT-u przybiegłem w ostatniej chwili, zestresowany, zmęczony, ale z bagażem w ręku. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, ale z perspektywy czasu wiem, że lepsze planowanie i większy zapas czasu na przesiadki mogłyby oszczędzić mi wielu nerwów. 

Podsumowanie

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych był dla mnie wyjątkowym przeżyciem – pierwsza tak daleka podróż, pełna niezapomnianych chwil, choć momentami bywało intensywnie. Czy żałuję? Absolutnie nie. Każde doświadczenie, od ekscytacji po drobne stresy, nauczyło mnie lepszego planowania i większej elastyczności w podróży.

Rok później wróciłem tam ze znajomymi. Tym razem udało się zobaczyć więcej i lepiej poznać różne zakątki tego kraju. Czy było bardziej zorganizowanie? Może trochę – choć spontaniczność nadal miała swoje miejsce.

Dziś Stany Zjednoczone nie pociągają mnie tak mocno jak kiedyś. „American Dream”, który przez lata budowałem w głowie, nieco wyblakł po zderzeniu z rzeczywistością. To, co widzimy w filmach, bywa surowe i prawdziwe, ale ta konfrontacja ma swój urok. Podróże przecież właśnie na tym polegają – na odkrywaniu i kształtowaniu własnych opinii.

Czy polecam odwiedzenie USA? Zdecydowanie. Każdy region świata warto zobaczyć na własne oczy i doświadczyć go samodzielnie, zamiast bazować na cudzych opiniach czy mitach z internetu. Stany Zjednoczone, ze wszystkimi swoimi kontrastami, są krajem jedynym w swoim rodzaju. 😊

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *